Wyjazd do Portugalii przypomina nieco sen na jawie. Nie był zaplanowany, przemyślany, dopracowany. Stanowił raczej gwałtowną i szaloną odpowiedź na wewnętrzną potrzebę zmiany w życiu. Był swego rodzaju zaspokojeniem pewnych tęsknot albo nawet odważną próbą spełnienia marzeń.
Tyle się przecież mówi o tym, aby je spełniać. Ja nazywam wyjazd zrywem duszy, który przybrał realną, fizyczną formę dnia 01.10. 2018 roku. To symboliczna data nie tylko z powodu wcielenia decyzji w życie, ale też dlatego, że ten dzień oznacza moje urodziny, a te celebruje od zawsze z ogromnym namaszczeniem.
Bardzo lubię świętować życie.
Tak więc w ten dzień, tego roku zostawiliśmy dotychczasowe życie we Wrocławiu, spakowaliśmy cały swój dobytek oraz kota i wyruszyliśmy w drogę do Portugalii. Dobrze pamiętam te chwile. Ekscytacja pomieszana z obawą, niepokojem, radością, nadzieją i wielką niewiadomą. Do dziś czuję smak setek wątpliwości, rozterek, tęsknot. Nadchodziła kompletna zmiana. Bałam się tego wyjazdu wiedząc jednocześnie, że to szansa na przeżycie „czegoś” nowego. W mojej głowie kłębiło się tysiące pytań, na które nie znałam odpowiedzi. Jak tam będzie? Czy dobrze robimy? Czy to ma sens? Czy wszystko się uda? Nie wiedziałam czego się spodziewać, ale gdzieś głęboko we mnie drgało pragnienie, by kolejne etapy wspólnego życia prowadzić w właśnie otoczeniu słońca, oceanu i słodkich kwiatów kwitnących przez cały rok.
Wybór padł na Algarve…
…czyli na teren całkowicie nieznany. Zresztą…w ogóle nie znałam Portugalii. Nigdy wcześniej jej nie odwiedziłam, nie miałam żadnych znajomych na tym krańcu Europy. Krajem zachwyciłam się z okna z samolotu w drodze powrotnej, z którejś z podróży. Widok był niesamowity – surrealistyczny, czerwono-pomarańczowy teren, usiany wzniesieniami poprzecinanymi błękitnymi wstążkami rzek, wśród których wyróżniała się ta w kształcie jaszczurki. Trochę tak jakby Mars się zazielenił i pokrył siecią wód. Wtedy, podczas lotu, oboje zapragnęliśmy Portugalii.
Ten pierwszy, praktyczny krok ku „podbiciu” nowego lądu poczynił pewnego dnia mój Aleksander, który po miesiącach rozmów o życiu w wyśnionej krainie, wstępnego planowania, gdzie mógłby się ten żywot odbywać – pojechał do Portugalii. Pewnego dnia wyszedł ze swojego biura, wsiadł w auto i… wyruszył do Lizbony. Tak po prostu. O tym, gdzie się znajduje i że nie wraca na kolację powiadomił mnie, gdy był już pod granicą francuską, czyli na tyle daleko, aby nie wrócić, gdybym ewentualnie chciała go do tego nakłonić…
Kiedy opadł pierwszy szok – postanowiłam działać. W czasie podróży Alka rozpoczęłam poszukiwanie domu. Znalazłam go dzięki jednej z facebookowych grup Polaków żyjących w Portugalii. Na dodatek nasze nowe lokum mieściło się w rejonie, który wydawał się najatrakcyjniejszy do życia już wtedy kiedy – wiele miesięcy przed wyprawą Alka – marzyliśmy o przeprowadzce oglądając mapę Europy. Aleksander dotarł na miejsce, zobaczył nasze przyszłe cztery kąty, wpłacił kaucję, porozmawiał z właścicielem – decyzja zapadła.
Pamiętam każdy etap podróży.
W szczególności przekraczanie granic kolejnych krajów, które w magiczny sposób wyznaczały coraz to nowy wymiar podróży. Każde mijane państwo pokazywało nam swoje inne oblicze. Do dziś myślę, że to był spektakl przygotowany przez świat specjalnie dla nas …
Upływające kilometry zbliżały do upragnionego celu.
Niemcy przywitały nas deszczową, szarą pogodą skutecznie uniemożliwiająca podziwianie widoków zza szyby auta. Totalna porażka…. Aura zabrała mi ulubione fragmenty podróży – podziwianie krajobrazów. Tym razem się nie udało. Jadąc po niemieckiej autostradzie zastanawiałam się dlaczego nigdy wcześniej nie odwiedziłam tego kraju na dłużej niż jeden dzień albo inaczej niż tylko przejazdem. Dlaczego zawsze kiedy była ku temu okazja ostatecznie wybierałam inne, europejskie państwo jako ciekawszy kierunek? Nie wiem. Pewnie myślałam, że skoro Niemcy są tak blisko to zapewne jeszcze zdążę z wizytą i w rezultacie odkładałam ją na później.
Przejazd przez Francję zaserwował nam co prawda lepszą pogodę, ale za to porażające widoki. Naszym oczom ukazał się bowiem krajobraz industrialno-futurystyczny, w którym nie przetrwa nawet źdźbło trawy, a śpiew ptaków ginie w gąszczu betonowej dżungli.
Takiej Francji nie znałam!
Wielkie obszary pokryte fabrykami, magazynami, ogromnymi maszynami, siecią dróg, połączeń. No i te dymiące, wysokie kominy i rozległe hale – wszystko roztaczało przed nami swoją przemysłową potęgę. Krajobraz wyglądał jak żywy, myślący organizm,w otoczeniu którego czułam się jak bohaterka apokaliptycznej scenerii uwięziona wśród surowych, ponurych barw bez nadziei na śpiew ptaków i świeże powietrze. Zatęskniłam wówczas za widokiem drzew, zapachem łąki. Nie podobało mi się to nowe oblicze ojczyzny wina i sera. Poprzednie podróże ukazywały ją inaczej. Otulały obecnością lasów, czystych rzek i zielonych, nieskażonych terenów. A tu proszę, jaka zmiana. Pamiętam jak parę lat temu Aleksander zabrał mnie w wyśnioną podróż po kraju winnic oraz długich, chrupiących bagietek, których konsumpcja powinna odbywać się wyłączne w towarzystwie wykwintnych serów – rzecz jasna. 😉Zwiedziliśmy wtedy trochę Francji ze szczególnych uwzględnieniem jej baśniowej, idyllicznej prowincji. Nadal z zachwytem oglądam zdjęcia z tej wyprawy.
Hiszpania uderzyła nas duszną nocą, a za dnia poprowadziła w upale po swoich stepowych, pustynnych, wyludnionych terenach przeciętych autostradą. Chwilami myśleliśmy, że jesteśmy jedynymi ludźmi na planecie. Dziwne uczucie. Pojawiające się gdzieniegdzie domostwa i zieleń były ciekawym urozmaiceniem tego krajobrazu. Witaliśmy je z ekscytacją, aż w końcu gdzieś w oddali błysnęła zabytkowa Sewilla, dając nam sygnał o coraz bliższym końcu podróży. Jakiś czas temu, w moje urodziny, ponownie doświadczyliśmy Hiszpanii. Tym razem na dłużej i z perspektywy urzekającego Kadyksu, ale wracając do tematu podróży głównej…
Portugalską granicę przekroczyliśmy w okolicach rzeki o nazwie Guadiana, wypatrując błękitnej wstęgi oceanu i czując, że wkraczamy w ramiona krainy, która być może stanie się naszym drugim domem.